Dwa dni przelotowo po ok. 800 km każdy może dać się odczuć nawet dość aktywnym motocyklistom (na potrzeby wpisu definicja aktywny motocyklista = jeżdżący przy każdej sposobności, więcej niż 2 razy w sezonie, więcej niż 5000 km w sezonie… ), a co dopiero okazjonalnym.
Zdaję sobie z tego sprawę, organizując wyjazdy „dla każdego”. Podróżując na długim dystansie robimy częste postoje (choć może dystans ma tu mniejsze znaczenie, dużo większe zaś czas spędzania w siodle). Żeby wyjazd nie był rajdem wystarczą krótkie, 5-10 minut zatrzymania co mniej więcej godzinę jazdy, a to znacznie łagodzi uciążliwości podróży i rzeczywiście staje się osiągalne „dla każdego”.
Nasz projekt to około 5 000 km rozłożonych w czasie 11 dni, z czego 5 dni i prawie 1/3 trasy w Albanii, pozostałe poza na tzw. dojeździe i powrocie.
DZIEŃ 1
Pierwszy nocleg zaplanowany w okolicach Budapesztu (Öreg Halász Hotel). Dojazd z Polski, jak większość wypraw, rozpoczynamy w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Kolejno zbieramy się w trasie. Większość uczestników znam z poprzednich, wspólnych imprez. Dwie osoby są dla mnie całkowicie nowe i nigdy wcześniej nie miałem przyjemności – to Dawid i Eryka. Dawida zbieramy jeszcze w Polsce, Eryka dołącza z Arkiem już po stronie słowackiej. Cóż można napisać o osobach, z którymi po pierwszych 30 sekundach następuje wyczuwalny „flow”…? Chyba tylko tyle, że muszą posiadać energię pasującą do twojej, a to jest wystarczające do zbudowania dobrych relacji.
Czuję, że po raz kolejny udało się skompletować zespół, który będzie się z sobą doskonale czuł, a atmosfera będzie bardzo sympatyczna.
Jak zwykle w pierwszym dniu najtrudniejsza jest sama jazda w grupie.
Nie wystarczy ustalić szyku na podstawie maszyn, którymi jeżdżą uczestnicy i deklarowanych preferencji co do zajmowanej pozycji w grupie, choć co do generalnych zasad trudno mieć uwagi. W czasie jazdy okazuje się, że konieczne jest wprowadzanie zmian w ustawieniach, tak by szyk był stabilny, nikt nikomu nie przeszkadzał, a i pionierzy w tego typu jeździe się zdarzają nader często, stanowiąc dla wszystkich wyzwanie. Z doświadczenia wiem i biorę to pod uwagę przy planowaniu naszych wypraw – potrzeba dzień, lub dwa na uporządkowanie grupy, wpojenie zasad, które niby każdy zna, a które w praktyce wymagają dowodów słuszności i często przekonania, że nietrzymanie się ich prowadzi do chaosu i może być niebezpieczne dla uczestników.
Tym razem nie jest inaczej. Potrzeba czasu i kilku korekt, żeby jazda była i przyjemniejsza i bezpieczniejsza. Muszę to uporządkować zanim wjedziemy do Albanii.. Tam czeka nas sporo wyzwań wymagających koncentracji, jazda w grupie nie może być problemem.
Pierwszy nocleg zaplanowany na Węgrzech w bardzo fajnym zajeździe jest okazją do poznania „nowych”, omówienia pierwszego dnia jazdy ze zwróceniem uwagi na zauważone problemy (jak zawsze nikt tego nie słucha zbyt uważnie) i omówienia kolejnego dnia.
Kwaterujemy się sprawnie, krótki prysznic i wspólny stół w restauracji (taka u nas tradycja). Atmosfera luźna, wszyscy się pojawiają w izbie na parterze, chętni do posiedzenia, choć na twarzach widzę zmęczenie u większości. Uruchamiamy kilkuminutowe autoprezentacje, co pozwala szybko przełamywać lody.
Rozdajemy zamówione wcześniej koszulki, zamawiamy kolacje i złocisty napój… robi się bardzo sympatycznie. Tak spędzimy 2-3 godziny, zamykając wieczór błogim nastrojem i rozluźnionymi mięśniami.
Nowi…
Dawid skontaktował się ze mną przez email w połowie czerwca z zapytaniem o wolne miejsca i tylko tak utrzymywaliśmy do samego końca główny kontakt, nie ujawniał swojego profilu na Facebook’u, co powodowało, że nie brał udziału również w dyskusjach w założonej grupie komunikacyjnej. Zamieniłem z nim kilkukrotnie parę zdań w rozmowie telefonicznej, nie wiedząc jednak czego mogę się spodziewać. Oko w oko, łapka w łapkę poznaliśmy się więc w dniu wyjazdu i w drodze na stacji paliw w Gorzyczkach. Przesympatyczny młody człowiek (prawie jak ja 😎), o łagodnym usposobieniu, bezkonfliktowy i – jak się później okazało – niezwykle uczynny, koleżeński i same superlatywy. Fajny gość (pozdrawiam Dawidzie!).
Eryka była trochę „podrzutkiem” i protegowaną Arka. To Arek zapytał kiedyś, czy może pojechać z nami znajoma, która marzy o Albanii, jeździ krótko, ale radzi sobie całkiem dobrze. No i pojechała… Zgodziłem się bez obiekcji, choć pewnie nie do końca wiedziałem, jakim będzie wyzwaniem… Podobnie Eryka – nie miała pojęcia, z czym przyjdzie jej się zmierzyć, z czym wygrać, a czemu być może ulec… Marzenia jednak trzeba spełniać i jej się udało . Przy okazji stała się prekursorką wypraw dla każdego, obalając mity krążące o niedoświadczonych motocyklistach i motocyklistkach podróżujących z mężczyznami (pozdrawiam Eryko, życząc kolejnych wyzwań, choć przy tym każde kolejne wypadnie raczej blado!).
DZIEŃ 2
Ruszamy rano wcześnie po śniadaniu. Mamy przed sobą ponad 800 km, z czego tylko nieco ponad połowa dobrą autostradą. W połowie dystansu, na południu Serbii zjedziemy na drogi lokalne i tempo przejazdu gwałtownie spadnie do samej Czarnogóry, gdzie w kanionie Tary mamy zarezerwowany nocleg. W drodze, w Serbii mamy zaplanowane miejsce z lokalną kuchnią. Zatrzymamy się na obiad.
Do miejsca obiadu przejazd jest sprawny, kilometry umykają, jazda w grupie coraz płynniejsza (nawet łącznie z trudniejszymi manewrami), nie widać problemów. Serbska knajpka w stylu zajazdu okazuje się być całkiem fajną „miejscóweczką” ze sporym ruchem. Zamawiam grupowo dwie deski miksu mięsnego z dodatkami w wykonaniu lokalnym. Jest wystawnie, syto i dla każdego pod dostatkiem. Rozmawiamy, żartujemy. Jest pozytywne nastawienie, podekscytowanie, ale zauważam zmęczenie na twarzach niektórych.
Przed nami kilka godzin – już dociera do mnie, że będziemy podróżować po zmierzchu. Nie lubię tego, a przy tym w Czarnogórze na samym końcu trasy przed noclegiem czekają nas kręte drogi, które przyjdzie pokonać w nocy. Czuję niewielki niepokój – przyglądam się ukradkiem Eryce i widzę ciągle uśmiech od ucha do ucha, pozytywną energię, ale wydaje mi się, że zaczyna odczuwać przejechane kilometry. Jutro mamy dzień wolny, więc odpoczniemy… byleby dojechać do miejsca.
Najedzeni, wydawałoby się beztroscy, roześmiani ruszamy dalej. Od tego miejsca zmieniają się nieco warunki tranzytu – nie będziemy już posuwać się ze średnią bliską 100 km/godz… Będziemy jechać dużo węższymi drogami, pewnie z utrudnieniami, poprzeczka wymagań dla kolumny idzie w górę. Zobaczymy jak udało nam się poukładać… – ja prowadzę (podkreślam, ponieważ kilka dni później miałem okazję nie prowadzić…), za mną Eryka i Dawid, dalej Tomasz, Tomek, Robert, Krzysztof, Wojtek, a na końcu Arek na swoim GTL-u.
Ostatnie kilometry…
Nie myliłem się w przeczuciach… – ostatnie 80-100 km do miejsca noclegowego w Czarnogórze staje się walką o każdy kolejny, przejechany kilometr, a im bliżej tym trudniej. Tracę wpływ na grupę, która nie reaguje na moje przyspieszanie, nawet na prostej (nie reagują jadący za mną w kolejności). Ciągle patrzę w lusterko i oślepiające światła dopasowując swoją prędkość do dystansu tzw. następnika. Eryka, bo to ona jedzie jako druga, ewidentnie ma kryzys i jedzie bardzo asekuracyjnie, zwiększając dystans za mną. Nic nie daje dopasowywanie mojej prędkości. Im bardziej zwalniam, tym ona bardziej zwalnia. Na ostatnich kilometrach, jakby włączył się w jej motocyklu ogranicznik prędkości i cokolwiek nie próbowałem robić – nie przekracza 50 km / godz…
Myślę gorączkowo co powinienem zrobić… nawigacja pokazuje mniej niż 50 km do celu. Jeśli się zatrzymam, a Eryka rzeczywiście przechodzi ogromny kryzys to może skończyć się tym, że po zatrzymaniu i rozluźnieniu nie da rady wsiąść na motocykl i kontynuować… już tego kiedyś doświadczyłem. Decyduję równie ryzykownie – nie zatrzymuje grupy i dociągnę żółwim tempem do miejsca docelowego. Śpimy w pobliżu turystycznego centrum Durmitoru, jakim jest Žabljak – miasteczko leżące u podnóża gór, w pobliżu mostu z naszą miejscóweczką. Most ten należy do najwyższych w Europie i ma wysokość 172 m.
Dojechaliśmy… wjazd z drogi bardzo słabo widoczny, na samym zakręcie, na dużym pochyleniu i ze sporym uskokiem. Zjeżdżam z asfaltu na utwardzoną drogę prowadzącą stromo w dół do posesji z piętrowym domem i zatrzymuje tuż za uskokiem, nie ryzykując zjazdu bez rozpoznania w dół moim czołgiem.
Za mną pozostali i Eryka…, najwidoczniej wykończona dzisiejszym dniem i bez sił, kładzie motocykl zaraz za uskokiem. Robi to to tak delikatnie i bezdźwięcznie, że tylko błysk świateł zwraca moją uwagę i kiedy odwracam głowę widzę już tylko leżącą perełkę (białą Hondę) i klęczącą na niej Erykę….ona już nie ma sił. Chłopacy na GS-ach zjeżdżają pierwsi na rozpoznanie, za nimi kolejno pozostali i ja Goldwingiem prawie na końcu.
Ktoś wraca po motocykl Eryki – ucierpiał nieco, tracąc klamkę sprzęgła, którą trzeba było zregenerować z dostępnych w kufrach materiałów.
Święto zwycięstwa nad drobnymi słabościami…
W drzwiach czeka właścicielka… zakwaterowanie idzie sprawnie, zajmujemy kolejne pomieszczenia – kilku chłopaków najwyżej na poddaszu, ja z Arkiem i Krzyśkiem niżej, Eryka ma farta – wyjazd w grupie nieparzystej daje jej komfort zajmowania dwójek do własnego wykorzystania. Wydawałoby się, że polegniemy szybko w łóżkach, a tutaj niespodzianka – zbieramy się w komplecie w saloniku świętując zwycięstwo nad słabościami i początek naszej przygody….
Świętowanie, jak to świętowanie – bywa czasami zbyt głośne. I tym razem nie chce być inaczej. Tak więc epizod z parą młodych współlokatorów z Rosji o bojowym nastawieniu (choć o bojową postawę trudno w obliczu kilku miłych, acz wyrośniętych motocyklistów), niezadowolonymi z naszej obecności pozostanie na długo w pamięci…
Jutro dzień relaksu, dzień bez motocykla. Jedynym, zaplanowanym i zorganizowanym punktem dnia jest rafting organizowany przez Kljajevica Luka.
DZIEŃ 3
W planie naszej wyprawy potrzebujemy dnia na lepszą integrację grupy i bliższe poznanie. Nic tak nie łączy, jak wspólne aktywności oparte o wspólne zadania i wspólną zabawę. Po prawie 1600 km jazdy niezbędny jest również dzień relaksu. Takim jest dzisiejszy dzień.
Rezerwację na rafting zrobiłem kilka tygodni wcześniej, umówieni jesteśmy na godzinę 10:00. Nie da się dłużej pospać. Zbieramy się sprawnie rano i ruszamy (piechotą) do miejsca Kljajević Luka camp, oddalonego może o 500 m od naszej miejscóweczki. Wszystko mam zarezerwowane, jedyne co muszę to opłacić na miejscu imprezę dla uczestników. Z organizatorami znamy się z ubiegłego roku, kiedy to podczas naszej wyprawy do Rumunii spędziliśmy wspaniały dzień w tym miejscu. Moim kontaktem jest Djole Kljajevic , sympatyczny gość i bardzo serdecznym usposobieniem. W ubiegłym roku żartowaliśmy na temat kobiet i „obiecałem” Diole następnym razem przywieźć kandydatkę na żonę w ramach zacieśniania przyjaźni Polsko-Czarnogórskiej. To oczywiście żarty, niemniej doskonały punkt zaczepienia do zbudowania sympatycznej relacji.
Pojawiamy się na miejscu przed umówioną godziną, wchodzę do pomieszczenia/biura pełnego chłopaków ubranych w firmowe koszulki raftingu i od razu poznaje mnie Diole, choć w pierwszej chwili nie może skojarzyć twarzy… Przedstawiam się i przypominam nasz pobyt z ubiegłego roku i „żonę z Polski”, ktoś z chłopaków tłumaczy z angielskiego na lokalny (pewnie serbski, albo czarnogórski) – od razu zaskoczył… było wesoło, były uściski i oczywiście pytanie o kandydatkę. Bez namysłu wykorzystałem obecność Eryki, za co oczywiście udało mi się uzyskać dodatkowy rabat 😉 , a z czym później było mnóstwo śmiechu i okazji do wspólnych fotek.
Przygotowanie do raftingu, które zaczynamy przed wejściem do busów – wybór i ubieranie pianek, kasków, kamizelek jest doskonałą okazją do śmiechu, żartów i wesołego spędzenia czasu. W naszej grupie nie mamy problemów z pretekstami do żartów i szczerego uśmiechu. Gwiazdą i duszą towarzystwa jest z całą pewnością Krzysztof Gilu, choć większość doskonale uzupełnia Krzysztofa, gdy ten łapie oddech i wątek do kolejnego uderzenia „bajerem” i podtrzymuje dobrą atmosferę. Grupa jest niesamowita. Będzie co wspominać, to pewne.
Przy tej okazji nie da się pominąć naszego rodzynka – Eryka doskonale odnajduje się w grupie męskiej, wykazując dużą świadomość samej siebie i otoczenia. Możliwe, że to zasługa samej grupy i chłopaków na wysokim poziomie. Są żarty, ale z wyczuciem i bez przekraczania granicy, co z pewnością nie jest bez znaczenia. Zauważam, że wczorajszy dystans pomiędzy większością męską, a Eryką znacznie zmalał i pojawia się akceptacja, zaczyna się współpraca. Myślę sobie, że dziewczyna zyskała uznanie w czasie dwóch dni tranzytowych, przyznając się otwarcie do słabości i pokonując je, nadrabiając również uśmiechem. Wiem, że potrzebuję pełnej akceptacji Eryki przez grupę, inaczej z wyjazdu niektórzy wrócą niezadowoleni. Dziewczyna ma najmniejsze doświadczenie (jeździ drugi sezon, głównie wokół komina), najniższe umiejętności i stanowić może spore ograniczenie w trudnych warunkach. Więc to co potrzebuję, to uznanie jej przez grupę za ważny element, bez którego wyjazd straciłby sens i nad tym muszę się skupić. Ważne, żeby ona sama nie poddała się i pokonywała trudności, korzystając z pomocy innych, co pomoże zintegrować zespół. Jest dużym wyzwaniem, ale ja jestem ciągłym optymistą i ogromną przyjemność sprawiają mi wyzwania, szczególnie te związane z ludźmi – jutro będzie pierwszy test, przed nami Albania z SH20 i SH21.
Dzisiaj się bawimy, a zabawa jest przednia.
Rafting…
Co tutaj pisać – spływ 12 km po dość spokojnej rzece doskonale odpręża. Po drodze piękny wodospad i miejsce, w którym można się wykonać kilka widowiskowych i dość bezpiecznych skoków ze skały w głębię Tary. Bawimy się całkiem fajnie, co widać na foto-relacjach.
Durmitor…
Spędzamy czas w pobliżu Parku Narodowego Durmitor, od 1980 roku wpisanego przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego.
Park Narodowy Durmitor obejmuje swym obszarem ten malowniczy i najgłębszy w Europie kanion rzeki Tary dochodzący nawet do 1300 m głębokości. Durmitor stanowią góry głównie wapienne, a więc pełnych zjawisk krasowych, niezwykle głębokich kanionów, jaskiń, źródeł wypływających wprost ze skał i rzek tajemniczo znikających pod ziemią. Park pełen endemicznej fauny i flory. Tereny porośnięte gęstymi borami sosnowymi i świerkowymi. Na terenie Durmitoru żyje wiele gatunków dzikich zwierząt (m.in. rysie i niedźwiedzie), a także wiele gatunków ptaków. Park jest perełką Czarnogóry i tak blisko, że grzechem byłoby nie odwiedzić. Byłem tam w ubiegłym roku, więc decyduję nie jechać z Dawidem, Tomkiem i Wojtkiem, którzy się tam wybierają.
Kilka fotek z miejsca, które ocenili, jako ciekawe:
Kończymy dzień grzecznie…
Wieczorkiem zabieram wszystkich na wspólną kolację. Wybieram knajpę położoną jakieś 500 m w górę szosą, o nazwie Restaurant Suza Evrope (huczna nazwa, nieco na wyrost… to przydrożny bar z dobrą kuchnią). Mamy szczęście – wychodząc na jezdnię mija nas bus Lljajevica Luka i… Djola. Powozi nas do baru.
Spędzamy dłuższą godzinkę przy kolacji i kilku kufelkach. Po tym spacer w dół i dziś bez przesiadywania – idziemy spać. Jutro rozpoczynamy przygodę z Albanią. Oj będzie się działo….
POLECANE:
- Hotel/zajazd na Węgrzech w okolicach Budapesztu: Öreg Halász Hotel és Étterem, 2534 Tát, Fő út 2., Węgry
- restauracja z lokalnym serbskim menu: Радована Маринковића 144, Баћевац 11427, SERBIA (GPS: 44.582923, 20.334200)
- Dom gościnny w kanionie Tary: Guest House Tara Canyon, Đurđevića Tara bb, 84210 Pljevlja, Czarnogóra (GPS: N 043° 9.485, E 19° 17.609)
- organizator spływów pontonowych Tarą: Lljajevica Luka, Djurdjevic Tara, 84210 Pljevlja, Montenegro www.tara-rafting.info (GPS: 8 43º ‘56.39 “N, 19 ° 17’ 58.52” E)
Bardzo ciekawy opis jak również wspomnienia 🙂
Nie byłem na tej wyprawie, ale będę na kolejnej w maju 2019r ,i mam cichą nadzieje że nasza ekipa również będzie bardzo zgrana i wrócimy z cudownymi wspomnieniami i tzw. „bananem” na twarzy 🙂 ….czego sobie i wszystkim pozostałym uczestnikom tej wyprawy życzę. Pozdrawiam Sławek Ż.
Dzięki Sławku.
Bardzo się staramy, by wszystkie nasze wyprawy były bardzo emocjonujące i długo się pamiętały. Również tobie i pozostałym uczestnikom majowej Albanii życzymy wielu pozytywnych wrażeń i niezapomnianych wspomnieć.